Ostatnio kilkoro zmartwionych
czytelników zapytało się mnie przez fejsbuka i smsy czy żyję.
Tak więc stwierdzam, że żyję*.
Żyję i mam się dobrze. Zdaję
egzaminy, pracuję, znów przeszedłem na dietę (bo przez miesiąc
weselno-wyjazdowy stwierdziłem, że diety mi potrzeba), randkuję -
od 4 miesięcy z tym samym Tatuażem. Tatuaż jest bardzo fajnym
chłopakiem i coś jednak jest na rzeczy w tym, że przeciwieństwa
się przyciągają. On sportowiec, ja geek, on introwertyk, ja ekstra
ekstrawertyk, nawet fizycznie się różnimy znacznie, bo on ma
tatuaże i jest śniady, a ja śniady jestem tylko miejscowo.
Docieramy się i się poznajemy. Jest fajnie.
Daleko mi jednak do snucia pięknych
planów na starość, tak jak kiedyś. Że koniecznie razem, że
domek pod miastem, że dwa psy i samochód terenowy na weekendowe
wojaże. Po wcześniejszych doświadczeniach stwierdziłem, że nie
ma co się nastawiać na wielką miłość do grobowej deski. Może
lepiej żyć z dnia na dzień i cieszyć się tym, co jest?
Zresztą zauważyłem, że około
trzydziestki ludzie inaczej odbierają uczucia, niż choćby na
początku studiów. Podobne spostrzeżenia mają inni moi bliscy
trzydziestolatkowie, którzy zaczęli się z kimś spotykać –
Mima, Młody, Marcjanna, Tomas, nawet moja znajoma z pracy –
wszyscy stwierdzili, że im człowiek jest starszy tym bardziej
racjonalnie patrzy się na kwestie związków. Kiedyś motyle latały
mi w brzuchu i mogłem olać cały świat, kiedy byłem zauroczony.
Teraz wszystko jest spokojniejsze i realniejsze. Jest Tatuż, ale
jest też rodzina, praca od 8 do 16, przyjaciele, czy nawet wieczory
wolne tylko dla siebie, żeby odpocząć po ciężkim zapierdolu w
biurze. I to mi się podoba.
*)Stan na dzień dzisiejszy, nie wiem,
czy do niedzieli nie wykończą mnie te wszystkie upały.