Leżę sobie w moim poznańskim łóżku (raz na jakiś czas trzeba się wyspać, a że ostatnio sypiam częściej w nie swoim mieszkaniu, to moim łóżkiem, małym, ale najwygodniejszym na świecie, delektuję się bardziej niż zwykle) i po kilku piwach naszło mnie na kontemplacje na temat życia.
Przypomniałem sobie, jak jako nastoletnie Anielątko na początku studiów uwielbiałem wychodzić z domu, poznawać tych wszystkich nowych ludzi i imprezować do białego rana. I to kilka razy w tygodniu, zgodnie z szablonem: jakiś bifor u znajomych, poznawanie ich znajomych, wychodzenie z nimi do klubu, procenty i zabawa do 5-6 nad ranem a później spanie do godziny 14.00.
A teraz? Praca od poniedziałku do piątku, więc imprezowanie w tygodniu raczej odpada i ogranicza się do piwa i obiadu z przyjaciółmi. W co drugi - trzeci weekend jadę do Zapiździajewowej głuszy odpocząć, czasem wypiję tam jakieś piwo czy wieczorem whisky z Rodzicielem albo Młodym. A jak już zostaję w Poznaniu i w sobotę idę na imprezę, to później cały następny dzień się zbieram do kupy, więc tracę przez to 1/2 cennego przecież weekendu.
Zresztą, nawet poznawanie nowych ludzi nie sprawia mi już takiej frajdy jak kiedyś. Moje grono towarzyskie to Rodziciele, Młody, Stary i jego dziewucha, Mima, Aśka i D., czasem Wyzwolona i jej narzeczony, Para Doskonała czy Pedagożka, czy też znajomi z dalszej edukacji, Modelka, Meli oraz Geek i jego dziewczyna... I wystarczy.
Czuję się dobrze w moim małym światku, imprezowy Aniołek odszedł w zapomnienie, jest dojrzały i stateczny Anioł, który czasem poszaleje w klubie, ale o wiele bardziej woli odpocząć.
Czy to źle?