Ostatnio wiszę na telefonie z Mimą, która mocno zauroczyła się jednym zdziebko starszym facetem poznanym w realu. Piszą sobie słodkie smski, rozmawiają przez telefon i niedługo mają iść na swoją pierwszą, poważną randkę. A ja słucham, cieszę się z nią ale jednocześnie powtarzam "spokojnie, Mima, ze spokojem, nie wkręcaj się tak od razu, poznawaj go, powoli, nie śpiesz się, przecież zegar biologiczny jeszcze Ci nie tyka" ("Spierdalaj Anioł!")
I tak sobie przypominam, że zwykle było odwrotnie. Zwykle siedzieliśmy na Cytadeli na kocu albo w naszej ulubionej kawiarni na Żydowskiej i podekscytowany opowiadałem jej o kolejnym super ekstra zauroczeniu, mówiłem o tym, jaki ten ktoś jest super fajny i o tym, że rozmowa wygląda jak słowny ping-pong. A ona uśmiechała i cieszyła się, mówiąc jednocześnie "tylko się nie wkręcaj za szybko, bo będziesz żałował". I faktycznie żałowałem.
Dlatego teraz się nie wkręcam za szybko. Jest fajnie, jak jest, bez żadnych deklaracji, głupich myśli, ze spreyem na motyle w szafie, just in case.
Trochę się jednak obawiam o Ninę (i o siebie), bo ktoś mądry kiedyś powiedział, że jeśli ktoś ma 30-kilka lat i jest sam to albo ma kukunamuniu w głowie, albo już przeżył swoją prawdziwą i niepowtarzalną, jedyną w życiu miłość. W każdym razie nie za ciekawie.
Jest też bramka numer 3, bo może okazać się, że jeszcze nie znalazł drugiej połowy swojego jabłka i czekał właśnie na mnie, Mimę, czy Kogoś Innego. Może okazać się, że za odsuwaną czerwoną kotarą pokaże się szczęśliwe życie do grobowej deski, z gromadką dzieciaków/psów (dla każdego coś miłego).
Równie dobrze może się jednak okazać, że po raz kolejny zza kotary wyjrzy Zonk.
I znów będzie chujowo.