Potrafię oddzielić pociąg i potrzebę seksualną od spotkania na randce w celu rozmowowo-zapoznawczo-romantycznym.
Ale do chuja, jak jestem już na tej mistycznej randce, jest mega zajebiście, rozmowa klei się jak Poxipol a uśmiech z mojej twarzy zejść nie może (i smutno się robi, gdy koleś idzie do toalety i zostawia mnie na te kilka minut samego), to gdy słyszę "fajnie jest, bardzo mi się podobasz, może zamówię taksówkę i pojedziemy do mnie?", to momentalnie odechciewa mi się marzyć o takiej szczerej, prawdziwej relacji, gdzie seks nie jest na pierwszym miejscu.
Znam siebie i wiem, że tak szybkie zacieśnienie znajomości powoduje, że wcale nie mam ochoty na drugie i trzecie spotkanie. Bo w tym przypadku ten mega zajebisty facet staje się dla mnie przede wszystkim kolesiem, z którym uprawiałem seks.
Dlatego siedzę w moim pokoju. Sam. Do poduszki słucham sobie o jazzie w Paryżu. I rozmyślam, czy metoda małych kroczków, którą staram się stosować, jest dobrą metodą.
Uścisk dłoni na pierwsze pożegnanie. Rozmyślania, czy jemu spodobało się tak bardzo, jak Tobie. Przytulenie się podczas seansu w kinie. Pocałunek na spacerze, gdy na niebie widać gwiazdy. Pieszczoty po kręglach ze znajomymi. I ostatecznie seks, który w takim przypadku nie polega na zwykłym zaspokojeniu zwierzęcych instynktów. W tej kolejności. Nie na raz.
Czy romantyzm umarł?
EDIT: 1.40 PM
Najśmieszniejsze jest, że powiedziałem mu, że nie mogę, bo muszę iść szybciej spać do mojego mieszkania, bo jutro mam ważne spotkanie zawodowe (które faktycznie mam). A teraz nie mogę zasnąć. Ot, ironia.