Leżę na łóżku, mam otwarte wszystkie trzy okna w moim mieszkaniu i staram się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Wegetuję i rozmyślam.
Na przykład o tym, dlaczego masturbacja nazywana jest samogwałtem. Bo ja na przykład nikogo nie gwałcę i seks sam ze sobą uprawiam z własnej, nieprzymuszonej woli. Rzekłbym nawet, że z miłości. Bo kocham na tym świecie tylko kilka osób, ale siebie żywię największym uczuciem.
Wie ktoś, jak zmierzyć własnymi sposobami, czy nie mam udaru? Bo pierdolę takie życiowe mądrości, że omatko.
Ostatni weekend też był gorący. W Warszawie +34 stopnie, w Aniołowym sercu kilkadziesiąt stopni więcej. I chociaż Warszawiak pogonił mnie po chyba całej Stolicy, w celu zwiedzenia stadionu, syrenki, syrenki numer dwa, Krakowskiego Przedmieścia, rynku Starego Miasta i kilkudziesięciu innych cudów, to umilał mi tę męczarnię konwersacją i zimnymi drinkami w napotkanych pubach. Takie zwiedzanie to ja rozumiem.
Motyw przewodni alkoholu pojawiał się zresztą często i gęsto, zwłaszcza w sobotni wieczór, gdy spotkaliśmy się z moją bardzo dobrą koleżanką ze studiów w jednej z knajp przy Placu Trzech Krzyży (ale malutkie są te krzyże, w Poznaniu to są dopiero giganty!). Po kilku kolejkach zmieniliśmy klimat z barowego na plażowy, spotykając się w większej ekipie z moimi znajomymi, w której znalazł się oczywiście ktoś, kto nie wiedział, że pociągają mnie męskie fallusy. Zastanawiam się, czy dokonali tego epokowego odkrycia. Na pewno pomógł im soczysty całus na kocu w gwiaźdżystą noc.
upsik.